Treść artykułu:

Opodatkowanie banków, sklepów wielkopowierzchniowych oraz uszczelnienie systemu podatkowego - to główne pomysły polityków Prawa i Sprawiedliwości na sfinansowanie wyborczych obietnic, których wartość trzeba szacować na kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. Eksperci gospodarczy partii Jarosława Kaczyńskiego w kontekście pozyskiwania pieniędzy na realizację niektórych swoich planów wskazują też na możliwość użycia aktywów Narodowego Banku Polskiego do zwiększania możliwości kredytowych banków komercyjnych. Jednak wydaje się, że to jakieś nieporozumienie, bo konstytucja zabrania bankowi centralnemu realizacji innych zadań, niż pilnowanie wartości pieniądza. Zostaje więc zalepianie dziur w ściagalności VAT-u i podatki od banków oraz różnych "Biedronek" i innych owadów.

Kłopot w tym, że golenie banków, tyleż atrakcyjne jako hasło propagandowe (któż by nie lubił oglądać jak zabiera się pieniądze bogatym lichwiarzom i oddaje biednym, czyli nam?), w gruncie rzeczy nie jest przesadnie efektywne w realizacji. Uzysk może być niewielki, a koszty - trudne do oszacowania. Przykład podatku bankowego wprowadzonego kilka lat temu na Węgrzech pokazał dobitnie, że zarzynanie kury znoszącej złote jajka (te węgierskie nie były zresztą nawet złote) nikomu się nie przysłuży. Victor Orban, największy bankożerca w Europie, chyłkiem wycofuje się z podatku od aktywów bankowych po tym, jak akcja kredytowa działających tam banków spadła o jedną trzecią.

W PiS też chyba zrozumieli, że klasyczny podatek bankowy, czyli opodatkowanie aktywów (pierwotny plan mówił o stawce 0,4 proc., co dałoby jakieś 4-5 mld zł rocznie do państwowej kasy) nie jest pomysłem idealnym. To, co uda się zgarnąć z ekstra-podatku, trzeba będzie odjąć z wpływów z podatku dochodowego (banki rocznie wpłacają po 4 mld zł), a każde zmniejszenie akcji kredytowej banków rykoszetem uderzyłoby we wzrost gospodarczy.

Politycy prawicy zaczęli zastanawiać się nad innymi scenariuszami. Jednym z nich jest opodatkowanie aktywów, ale w znacznie mniejszej skali, niż zrobili to Węgrzy, ale więcej zwolenników zdobywa pomysł podatku od transakcji finansowych, który objąłby nie tylko banki, ale i fundusze inwestycyjne, biura maklerskie oraz wszystkich, którzy handlują między sobą papierami wartościowymi lub instrumentami pochodnymi.

Ten podatek miałby więcej zalet. Przede wszystkim nie karałby za udzielanie kredytów, czyli za tę aktywność banków, która każdemu obecnemu rządowi jest bardzo miła. Po drugie nie dotykałby bezpośrednio konsumentów, którzy bardzo nie lubią, jak się ich dotyka nowymi obciążeniami podatkowymi. Płaciliby go wyłącznie podli spekulanci, którzy handlują wirtualnym pieniądzem. Podatek miałby objąć wyłącznie rynek wtórny i wyłącznie tych, którzy zawodowo zajmują się kupowaniem i sprzedawaniem papierów wartościowych. Stawka miałaby wynieść 0,1 proc. od obrotów.

Oczywiście, banki czasem też handlują na rynku finansowym lub kapitałowym, ale nie ma co kryć, że wprowadzenie tego podatku uderzyłoby najbardziej w tych, którzy mają coś wspólnego z giełdą papierów wartościowych. Warszawski parkiet i tak ostatnio przeżywa trudne kwartały, bo po "wykastrowaniu" OFE te zaczęły przenosić resztki swoich aktywów częściowo za granicę, a były premier Donald Tusk tak postraszył Polaków, że giełda to kasyno i bukmacherka, że ci z 800 mld zł swoich oszczędności aż 600 mld zł kiszą na prawie nieoprocentowanych kontach bankowych. Pieniędzy do funduszy inwestycyjnych płynie znacznie mniej, niż powinno płynąć, by utrzymać dobrą koniunkturę. Na domiar złego debiutów nowych spółek, które mogłyby rozgrzać setki tysięcy "niedzielnych inwestorów" jest jak na lekarstwo. Podatek od transakcji finansowych byłby kolejną plagą, która spadłaby na rynek kapitałowy.

W niektórych krajach, gdzie taki podatek obowiązywał lub obowiązuje (Francja, Włochy, Szwecja) efektem ubocznym jest spadek wartości handlu i ogólny zastój na giełdach papierów wartościowych. Z punktu widzenia rządu to nie jest wielki problem, bo rząd bez rynku kapitałowego sobie jakoś poradzi (byle nie zabrakło zagranicznych inwestorów kupujących obligacje emitowane na pokrycie polskiego długu publicznego). Natomiast na dłuższą metę obumieranie giełdy papierów wartościowych oznacza mniejsze możliwości pozyskiwania kapitału przez firmy, wyższe koszty finansowania w bankach (bo pozostaną jedyną alternatywą) i wolniejszy wzrost gospodarki. Po stronie korzyści z podatku od transakcji będzie zaś maksymalnie 2 mld zł nowych przychodów do budżetu. To kropka w morzu potrzeb wynikających z przedwyborczych obietnic.

Jest jeszcze jedna sprawa: frankowicze. Zarówno prezydent, jak i kandydatka na premiera Beata Szydło, obiecali frankowiczom przewalutowanie ich kredytów. Przeprowadzenie tego planu w całości oznaczałoby kłopoty z wypłacalnością kilku banków (straty sektora bankowego są szacowane na 30-40 mld zł), ale nie ma bata - coś rząd będzie musiał frankowiczom dać. A jeśli opodatkuje banki zbyt agresywnie (a tylko w ten sposób mógłby uzyskać sensowne przychody do budżetu), to choćby częściowe usatysfakcjonowanie frankowiczów będzie musiał odłożyć ad acta.

Banki z całą pewnością nie muszą zarabiać 16 mld zł rocznie, choć z drugiej strony, jeśli będą zarabiały dużo mniej, to nie będą odkładały pieniędzy na kapitał zapasowy, a więc i nie będą powiększały swojej zdolności do udzielania kredytów. Z obliczeń ekspertów i analityków, z którymi rozmawiałem ostatnio, wynika, że próg bezpieczeństwa, poniżej którego banki nie będą w stanie kumulować nowego kapitału, zaś akcjonariuszom przestanie się opłacać trzymanie w bankach kapitału z myślą o dywidendach, wynosi jakieś 10-11 mld zł. Pozornie więc nawet podatek bankowy w najbardziej agresywnej formule (czyli od aktywów) byłby do przełknięcia.

Ale to pozory, bo tak naprawdę banki "jadą" już na rezerwie. NBP właśnie podał, że kwartalny zysk sektora bankowego w III kwartale wyniósł 3,5 mld zł i był o 20 proc. mniejszy niż rok temu. Banki generują wciąż przyzwoite zyski głównie dzięki podnoszeniu do nieracjonalnych poziomów cen kredytów konsumpcyjnych. Obciążenia na rzecz Bankowego Funduszu Gwarancyjnego poszły w górę dwukrotnie, dochody z opłat interchange spadły pięciokrotnie (z 1,5 mld zł rocznie do 300-400 mln zł), do kont i bankomatów banki wciąż dopłacają, więc rentowność "wykręca się" głównie na coraz droższych kredytach. Doszło do tego, że ceny chwilówek w niektórych firmach pożyczkowych zbliżyły się już do kosztów kredytów w najdroższych bankach.

Zysk banków lada moment spadnie więc o 2-3 mld zł, a dojdzie jeszcze zrzutka na fundusz pomocowy zafundowany bankom ostatnim tchnieniem przez PO w ramach ustawy o wsparciu dla kredytobiorców (chodzi o zwrotną pomoc do 1,5 tys. zł miesięcznie przez półtora roku dla osób nieradzących sobie z kredytami, spłacaną w zasadzie bezprocentowo). W przypadku takiego np. Getin Banku składka na ten fundusz pochłonie 33 proc. zysku, w przypadku innych banków – 5-10 proc. zysku netto. To wszystko oznacza, że jeśli chcemy jeszcze budować w Polsce akcję kredytową, to bankom będzie można "bezkarnie" zabrać nie więcej niż 1-2 mld zł rocznie. A to budżetu państwa nie uratuje. 

--
Maciej Samcik - pisze dla „Gazety Wyborczej”, jest autorem bloga „Subiektywnie o finansach”.